Marcelina Jarnuszkiewicz: ilustratorka i projektantka pinów
Sikorka, złotook i oset
Rozmawia: Wika Kwiatkowska;
Zdjęcia: Róża Wnuk
„Czasami mam dzień, w którym jestem jak oset, czasami czuję, że chcę
witać wiosnę z żurawiem” – mówi ilustratorka i projektantka, Marcelina
Jarnuszkiewicz. I opowiada o tym, skąd w jej życiu wzięły się piny,
fascynacja sztuką i naturą.
Wika Kwiatkowska: Wszystko zaczyna się od zachwytu?
Marcelina Jarnuszkiewicz: Tak. Moje ilustracje i projekty są formą rozmowy.
Chcę mówić o pięknie, dzielić się tym, co zauważyłam i co mnie fascynuje.
A co cię fascynuje?
Przede wszystkim natura. Złożoność jej form. To jak trwa, jak wszystko jest ze
sobą połączone i jedno przechodzi w drugie. Jak łączy delikatne, ulotne piękno z
absolutnie bezwzględną ekonomicznością. Bardzo ciekawi mnie też, jaki wpływ
ma na nasze emocje, na kulturę. Dlatego interesują mnie ludowe wierzenia i
obrzędy, bardzo związane z przyrodą, chociażby porami roku. No i baśnie i mity, w
których opowieści o naturze i człowieku są nierozerwalne.
Projektujesz piny, które portretują właśnie świat natury: ptaki, owady, płazy, ryby, ssaki, pierścienice, rośliny czy grzyby. Najpierw powstaje rysunek?
Żeby coś narysować, muszę mieć na ten temat coś do powiedzenia. Dlatego
rysuję tylko to, co zobaczyłam, spotkałam, z czym miałam jakiś rodzaj interakcji.
Na przykład pin Ziemniak: jest dość nietypowy, nie przedstawia samej bulwy, tylko
całą podziemną część rośliny. Projekt ziemniaka powstał po tym, jak
wyhodowaliśmy ziemniaki u nas w ogródku i podczas zbiorów zachwyciły mnie ich
podziemne konstelacje. Zbieram tego rodzaju inspiracje i zachwyty, a potem
zamieniam je w szkice. Ulubione szkice przetwarzam w projekty pinów. Z nich robi
się formy próbne, później docelowe. Następnie na bazie form powstają odlewy,
które są złocone lub srebrzone, a na koniec ręcznie emaliowane.
Kontrolujesz cały ten proces?
Od samego początku mojej pinowej działalności współpracuję z jednym rodzinnym
warsztatem. Po siedmiu latach współpracy rozumiemy się bardzo dobrze. To
świetni rzemieślnicy, specjaliści
Twoje piny są dostępne w trzech wersjach kolorystycznych: czarnej, białej i czerwonej.
Decyzja o zawężeniu palety kolorystycznej to z jednej strony kwestia intuicji, z
drugiej – chęci posługiwania się językiem symbolicznym. To wyraźny komunikat, że
nie próbuję odwzorowywać przyrody. Byłabym wtedy na z góry przegranej pozycji.
Skąd w twoim życiu wzięły się piny?
Z potrzeby robienia czegoś autorskiego i czegoś, co dawałoby przyjemność innym
ludziom. Odkąd zaczęłam projektować piny, sama też je noszę. Pierwsze wzory to
m.in. złotook, który zimował u nas w mieszkaniu i sikorka, która przylatywała do
naszego karmnika. Nadal chętnie do nich wracam. Zdarzały się lata, kiedy
projektowałam tylko kilka wzorów, a czasem kilkanaście. Zeszły rok był rekordowy
– powstało około trzydziestu.
Te małe złocone broszki, zdobione barwną emalią, to twoje opowieści o świecie?
Piny to ilustracje do noszenia. Ilustracja jest dla mnie językiem komunikacji –
często o wiele bogatszym od werbalnego, bo uniwersalnym. Dlatego piny noszą
ludzie z całego świata. Te małe ozdoby mają nam uprzyjemnić dzień, urozmaicić
ubiór, coś o nas powiedzieć. Choć często zupełnie nie wprost. Myślę, że powodów
noszenia pinów jest tyle, co noszących. Ktoś może chcieć podróżować z wilkiem,
a ktoś zdobywać górskie szczyty z kozicą. I to jest w nich właśnie wspaniałe, że
tak jak w naszych relacjach z naturą, każdy ma swoje indywidualne skojarzenia,
doświadczenia, zachwyty. I może się nimi dzielić, czy nosząc pin, czy dając go w
prezencie.
Pewnie psiarze kupują piny-pieski, a kociarze – koty. Ale kto chce nosić stonkę?
Ja przekornie nosiłam stonkę po tym, jak zjadła mi całą uprawę ziemniaków
(śmiech).
Są jakieś hity, najchętniej kupowane wzory?
Ptaki. Te, które żyją na tyle blisko nas, że je znamy, możemy je obserwować,
wiemy jak się nazywają. Ale nie aż tak blisko, żeby nam spowszedniały.
Sama też masz ulubione piny?
Mam wzory, które są mi najbliższe. Ale nie zawsze noszę te same. Dopasowuję
wzór do nastroju. Czasami mam dzień, w którym jestem jak oset, czasami czuję,
że chcę witać wiosnę z żurawiem.
Jak zaczęła się twoja współpraca z marką NAP?
Do NAP zgłosiłam się na samym początku pinowej działalności. Lubiłam salon na
Mysiej, sama kupowałam tam często prezenty i czułam, że moje piny dobrze się
tam odnajdą. Mam duże szczęście do klientek i klientów. Dzięki pinom trafiam na
wyjątkowych ludzi, dzielimy się radością z przyrodniczych przygód. Czasem piszą
mi, jaką przyjemność sprawili komuś, obdarowując go pinem. To przemiłe i bardzo
dla mnie ważne.
Pochodzisz z artystycznej rodziny. Twój dziadek, Jerzy Jarnuszkiewicz, był wybitnym rzeźbiarzem. Ojciec, Marcin – cenionym scenografem.
Ich prace były częścią mojej codzienności i otaczającej mnie przestrzeni. Jadąc do
szkoły, mijałam płaskorzeźby na MDM-ie. Na jednej z nich mój dziadek uwiecznił
mojego tatę, wówczas małego chłopca, i moją babcię. Tata zabierał mnie ze sobą
na próby do teatru, gdzie mogłam oglądać magiczne miejsce pełne skarbów,
zwane rekwizytornią. I szlajać się po ciemnych, długich labiryntach korytarzy.
Wywarli na ciebie artystyczny wpływ?
Dzielę z nimi wizję tego, czym jest sztuka. Pokazali mi, że można ufać intuicji. Że
sztuka działa na nas w jakiś metafizyczny sposób, osobny od narracji czy
rozumienia czysto konceptualnego. Duża część ich prac bardzo mnie porusza. Co
ciekawe, niekoniecznie te najbardziej znane. Ale ślady wpływu przodków mają
swoje własne, wymykające się stereotypom, ścieżki. Moją najukochańszą formą
sztuki jest sztuka naiwna. Zajmowała się nią moja babcia, która była krytykiem
sztuki, współtworzyła etnograficzne czasopismo „Konteksty”. Nigdy jej nie
poznałam, a jednak łączy nas to zamiłowanie do sztuki nieprofesjonalnej, wynikającej z
potrzeby serca i wymykającej się akademickim gustom. Albo inny przykład – z tatą zawsze
mieliśmy zupełnie inny sposób rysowania. On cenił ekspresję, ja szukam syntezy.
Ale drzewa zawsze rysowaliśmy podobnie.
Rysowałaś w pracowni dziadka na Bielanach?
Tam bywałam dość rzadko. To było twórcze królestwo dziadka, w którym siedział
godzinami i nic nie mogło go rozpraszać. Teraz trochę to rozumiem – kiedy
wciągnę się w rysowanie, przestaję rejestrować wszystko, co dzieje się dookoła.
Mogą minąć godziny, zanim coś mnie oderwie. Natomiast wspólnie z dziadkiem
rysowałam w domu. Mieliśmy ulubioną rysunkową zabawę w tworzenie
wymyślonych stworów. Z tatą chodziłam szkicować w plenerze. Sama też dużo
rysowałam. Po kartkach, podręcznikach szkolnych i ścianach mojego pokoju.
Miałaś ulubione ilustracje książkowe?
Tak! Była taka książka, która miała wyklejkę z Ogrodem Bazylego Albiczuka,
artysty samouka z Lubelszczyzny. Nie pamiętam, o czym była sama książka. W
ten ogród wlepiałam się jak zahipnotyzowana! Oczywiście było tych ukochanych
ilustracji więcej, na przykład moja ulubiona seria książek o mitach, baśniach i
legendach ilustrowana obrazami prerafaelitów, średniowiecznymi motywami
edenu i japońskimi rycinami w stylu fantasy. Nadal mnie inspiruje.
Ale po liceum nie zdawałaś od razu do ASP.
Uznałam, że aby coś tworzyć, najpierw trzeba mieć coś do powiedzenia. Poszłam
na Etnologię i Antropologię Kulturową na UW. Z całą pewnością te studia wpłynęły
na mój sposób myślenia o świecie. Dopiero po czterech latach nauki o kulturze
poczułam, że jestem gotowa na ASP. Przez rok byłam na rzeźbie, potem
przeniosłam się na sztukę mediów. Interesowało mnie tworzenie projektów w
kontekście otaczającej je przestrzeni. Po zajęciach, gdy wracałam do domu, do
późnej nocy rysowałam. Dla samej siebie, aby uwolnić emocje. Wtedy
zrozumiałam, że ten środek wyrazu jest mi najbliższy.
Kilka lat temu wyprowadziłaś się z mężem i synem na wieś. Czujesz się jeszcze warszawianką czy już artystką z mazurskiego lasu?
Moja tożsamość i przywiązanie leżą gdzieś pomiędzy tymi dwoma miejscami.
Geograficznie wypadałaby w okolicach Glinojecka (śmiech). Dom na Mazurach
zaczęliśmy remontować, kiedy byłam w ciąży. Tuż po tym, jak urodził się nasz syn,
byłam jeszcze wtedy w szpitalu, mój mąż zawiózł do sklepów pierwszą kolekcję
pinów. Domyślaliśmy się, że pojawienie się dziecka odmieni nasz sposób życia i
pracy. I tak się stało. Jego przyjście na świat zmotywowało nas do zmian.
Zamieszkaliście w starym mazurskim domu?
Nie od razu. Dom jest ponad stuletni. Przez kilka dobrych lat stał pusty i trochę
zapomniany przez ludzi. Całą przestrzeń zawłaszczyły zwierzęta i winobluszcz.
Teraz dzielimy się bardziej sprawiedliwie.
Dom kupili jeszcze twoi rodzice?
Tak, znam to miejsce od dziecka. Pokochałam je wtedy i nigdy mi nie przeszło. W
dzieciństwie najbardziej lubiłam siedzieć na drzewie i chodzić na jagody. Łaziłam
po krzakach i po ogrodzie. Teraz robię mniej więcej to samo.
Lubisz uprawiać ogródek?
Uwielbiam! Mamy leśny ogród, bo kawał naszego terenu zajmują dorosłe już
drzewa. Powoli realizujemy plan permakulturowej samowystarczalności
żywieniowej. Na wiosnę dodaje nam energii sok z brzozy. W lecie jemy własne
warzywa – najlepiej wychodzą nam ogórki. Mamy też prastare krzaki porzeczek,
których owoców nie jesteśmy w stanie przejeść. Ale jeszcze bardzo dużo nauki
przed nami!
A spacery po lesie?
Wyjątkowo kojąco działa na mnie ulubiona trasa na skraju lasu, którą staram się
chodzić codziennie . Zapuszczam się też głębiej – chodzimy z rodziną po bagnach
albo nad leśne jezioro czy rozlewiska. Każdy taki spacer to niezwykła przygoda.
Czytamy tropy: kto szedł tą trasą przed nami? Czasem ten ktoś nas zaskoczy i
wyjdzie na spotkanie, czasem znajdziemy niezwykłe pole muchomorów, czasem
dołki mrówkolwów. Wiem, gdzie jest gniazdo dzięcioła czarnego i którędy koło
naszego domu przechodzą wilki. To fascynujący świat!
Piękny o każdej porze roku?
Wiem, że wszystkie pory roku są potrzebne, ale ciężko znoszę zimowe ciemności.
Najbardziej lubię późną wiosnę. Ten potencjał rozkwitu jest dla mnie
najpiękniejszy, najbardziej radosny. Jak w estetyce japońskiej. Sam rozkwit wróży
już więdnięcie i zimę. A późną wiosną czuję letnie ciepełko i słońce, ale
perspektywa zimy jest jeszcze bardzo odległa.
Zimę wolisz chyba spędzać na Południu, bliżej słońca?
I dlatego już trzeci raz w zimie jeździłam po włoską kolekcję. Przywiozłam z Sycylii
mnóstwo szkiców i jeszcze więcej inspiracji, ale nie wiem jeszcze, jak to się
przełoży na projekty. Zawsze jestem w trybie pracy twórczej, nie potrafię go
zatrzymać i rozdzielić od codzienności. Jeden projekt zazębia się z drugim, a na
horyzoncie majaczą jeszcze trzy inne.
Twoja ubiegłoroczna wyprawa na północ przyniosła kolekcję pinów „Parki Narodowe Europy”.
Z tego wyjazdu powstało 17 wzorów portretujących gatunki spotkane w podróży.
To była twórcza wyprawa po Skandynawii, krajach bałtyckich i Europie zachodniej
– zwiedziliśmy aż 25 parków narodowych. Wróciłam z przepełnionym
szkicownikiem i głową pełną przyrodniczych zachwytów. Część z tych spotkań
zapierała dech w piersi, część to efekt głębokiego wpatrywania się w zupełnie
niespektakularnie fragmenty natury. Od Jokkmokk za kołem podbiegunowym po
Syrakuzy na południu Sycylii spotykaliśmy pliszkę siwą. Pina z pliszką
zaprojektowałam właśnie przy okazji kolekcji z parków narodowych.
Przyporządkowałam ją symbolicznie do polskiej Białowieży, którą również
odwiedziliśmy podczas tej wyprawy, by pamiętać, że natura nie przejmuje się
politycznymi granicami. Podróżując po parkach narodowych chciałam przyjrzeć
się, bardzo mi bliskiemu, gestowi ochrony przyrody.
Są miejsca, do których chciałabyś wrócić?
Do Norwegii i za koło podbiegunowe, do najstarszego europejskiego parku
narodowego – Sarek. A poza tym do Auksztoty, Litewskiego Parku pełnego
najczystszych jezior, jakie kiedykolwiek widziałam. Czuję, że na razie ledwo
liznęłam bogactwo północnej przyrody. Ale po każdej podróży marzę przede
wszystkim o tym, żeby pójść moją stałą trasą spacerową, na skraju mazurskiego
lasu.
Zawsze masz przy sobie szkicownik i ołówek?
Nie. Często podczas spacerów lubię mieć swobodę. Ale to nie znaczy, że mogę
wyłączyć ten zmysł łowcy – zbieracza. Nie od razu zamieniam inspiracje w rysunki.
Często zachwyt musi trwać, zapisany gdzieś w podświadomości, zanim trafi do
szkicownika. Pomysł potrafi wpaść podczas rozmowy z dzieckiem albo, co zdarza
się bardzo często, kiedy zasypiam.
Myślisz, że kiedyś świat natury przestanie cię inspirować, pobudzać wyobraźnię, zachwycać?
Mam nadzieję, że nie. Na świecie jest prawie dziewięć milionów gatunków roślin i
zwierząt, w tym niewiele ponad milion opisanych. Ja sportretowałam dopiero 200
gatunków. Mam jeszcze sporo do odkrycia!
Artystyczne marzenia?
Zobaczyć ruchome rzeźby Theo Jansena na żywo!
A pełnia szczęścia?
Obym nigdy nie przestała zbierać tego, co się na nią składa.
Marcelina Jarnuszkiewicz:
Ilustratorka, ur. 1987 r. w Warszawie. Absolwentka warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych (Wydział Sztuki Mediów i Scenografii) oraz UW (Etnologia i Antropologia Kulturowa). Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Rektora ASP. Zakochana po uszy w polskiej przyrodzie.